sobota, 12 sierpnia 2017

O co chodzi z tym słoniem?

Afryka - jak dla mnie najbardziej zagadkowy i tajemniczy kontynent. Dziki i groźny zarazem. To jedno z tych większych marzeń - kiedyś się tam znaleźć. Póki co, od niego rozpocznę serię Palcem po mapie. A konkretniej od zachodniej jego części. 



Na początek krótkie wyjaśnienie - w serii #palcempomapie będę wyrywkowo pisał kilka słów o konkretnym miejscu na świecie. Bardziej pod kątem geograficznym i administracyjnym, bo będą to miejsca, w których nie byłem. Seria ma krótko informować o tych punktach na mapie. No bo kto z nas nie lubi "pojeździć" sobie palcem po mapie? 

Na początek - Wybrzeże Kości Słoniowej. Kraj, który wybitnie kojarzy mi się przede wszystkim z ... piłkarzami. No tak, bo z czym mi się może kojarzyć, prawda? Drogba, bracia Toure, Kalou.  Nie o nich jednak dziś. 

Wybrzeże Kości Słoniowej leży nad Zatoką Gwinejską, znajdującą się na Oceanie Atlantyckim. Stolicą jest Jamusukro, w którym mieszka ponad 240 tysięcy ludzi. Warto dodać, że to dopiero czwarte miasto pod względem ludności, a w Abidżanie - na południu kraju - żyje około 4 milionów osób. 

Cały kraj zamieszkuje około 24 milionów. Co ciekawe, WKS jest o blisko 10 tysięcy kilometrów kwadratowych większe od Polski. Jak jednak widzimy, ludności żyje tam znacznie mniej. Głównie dlatego, że większość kraju zajmują góry i wyżyny. Klimat Równikowy również nie sprzyja dogodnemu życiu.

Iworyjczycy - bo tak wdzięcznie nazywa się tamtejszych mieszkańców - sąsiadują: 
od zachodu - z Liberią i Gwineą
od północy  - z Mali i Burkina Faso
od wschodu - z Ghaną 
od południa - Ocean Atlantycki (Basen Gwinejski)

Skąd się wzięła nazwa Wybrzeże Kości Słoniowej (Côte d’Ivoire)? W XVII wieku z tamtego wybrzeża francuscy handlarze wywozili kość słoniową - dla jasności, chodzi o ciosy, potężne zęby słoni (siekacze). 

sobota, 22 lipca 2017

Kopiec z gracją

Pozostajemy praktycznie w tym samym rejonie, ale przenosimy się trochę wyżej. Jak wiadomo, Kraków słynie z kopców. Na pierwszy rzut leci ten najbardziej dziki, wg mnie najpiękniejszy, położony w Lasku Wolskim, szczególnym miejscu na mapie Krakowa i podkrakowskich terenów. Prowadzi do niego wiele szlaków, ale zaczniemy od tych najbardziej popularnych. 



Jeśli mamy mało czasu i nie chcemy się zbytnio spocić, musimy podjechać miejskim autobusem pod ogród zoologiczny. Cały czas idziemy wzdłuż jego ogrodzenia, przy toaletach w lewo, później znowu obok płotu zoo, aż w końcu mamy małą krzyżówkę szlaków. Skręcamy w prawo na nieco bardziej leśną nawierzchnię, która jednak kończy się po około 300 metrach. Znowu wchodzimy na asfaltową ścieżkę i nią kroczymy aż pod sam kopiec. Istnieje tam jeszcze możliwość małego skrótu, ścieżką przez las, którą bardzo łatwo zauważyć, wchodząc na drugą asfaltową drogę. 


Będąc tam w maju, zaraz po tym jak wysiadłem z autobusu pod zoo, trafiłem na spotkanie z wiosenną burzową chmurą. Efekt w tym bujnym i zielonym lesie był niesamowity. Warto było trochę zmoknąć. Zresztą, deszcz bywa naprawdę fajny, oczywiście pod warunkiem, że w tym samym momencie jest względnie ciepło. 

Dużo bardziej lubię jednak trasę od północy. Zaczyna się w Chełmie (przy trasie na Olszanicę i Balice). Jeśli jedziemy autobusem, najlepiej wysiąść sobie na przystanku Chełm, przy bardzo charakterystycznym rondzie. Obok jest Jubilatka (taka, jakie są w Dębicy!). Wracamy się nieco i skręcamy w ulicę Oświęcimską, którą idziemy do końca, następnie skręcamy w prawo w ulicę Junacką. Tam przechodzimy dosłownie 20-30 metrów i już mamy ulicę Zakamycze, w którą należy skręcić. Ona pozornie (przynajmniej na mapie) wcale się nie kończy tak szybko, ale w rzeczywistości zamienia się w zwykłą leśną dróżkę, z której nagle musimy odbić w lewo przy charakterystycznym ogrodzeniu jakiejś posiadłości.



Trasa nie jest wymagająca, no bo czego zresztą spodziewać się po zwykłym, podkrakowskim lasku. Za każdym razem jednak, kiedy tam jestem, odnoszę wrażenie, że jest to naprawdę pigułka i namiastka szlaków, które spotykamy chociażby w Beskidach. Fajnie się tam po prostu chwilę przespacerować, na chwilę zapominając, że to przecież ciągle Kraków i kilometr dalej jest zgiełk, ruch, spaliny i ścisk. A zdziwilibyście się, jak wymagająca jest to "ścieżka" po deszczu albo zimą, kiedy ściółka delikatnie przykryta jest warstwą szronu. Sprawdziłem i się przekonałem. Taniec na lodzie!



Na mapie to szlak czerwony, który zresztą jest przedłużeniem trasy, o której pisałem na początku, do ogrodu zoologicznego. Najlepiej więc po prostu podejść z jednej, a skończyć z drugiej strony naszą wycieczkę. 

Kopiec jest duży, największy w Krakowie (a nawet w Polsce), i jak dla mnie zdecydowanie najpiękniejszy. Usypany na szczycie Sowińca (358m.n.p.m.). Najbardziej dziki, bo najdalej od ścisłego Krakowa (No dobra, kopiec Wandy też jest daleko, ale jednak ciągle w mieście - o nim jednak innym razem). Pisząc dziki, mam na myśli oczywiście położenie go w centrum Lasku Wolskiego. Sam Kopiec jest bowiem bardzo ładnie wykończony, a u jego podnóża znajduje się piękny plac, ścieżki, ławeczki czy huśtawki dla dzieci.

Najwyżej położony, dlatego też widoki najpiękniejsze. Właśnie dlatego lubię tam wracać. Z jednej strony widzimy rozpościerający się Kraków, z drugiej bardzo dobrze widoczny pas lotniskowy na Balicach, na południu natomiast, przy bardzo dobrej widoczności możemy dostrzec Tatry, Babią Górę i inne, nieco bliższe szczyty, chociażby Gorce. 



Pomysł usypania kopca niepodległościowego powstał w 1934 roku. Trzy lata później został ukończony. Niestety, władze komunistyczne bardzo skutecznie chciały wymazać go z mapy Krakowa, co w dużej mierze się udało. Kopiec został zniszczony, ale na szczęście w latach 80. ponownie odbudowany i cieszy nas swoją okazałością do dzisiaj. Oczywiście od czasu do czasu nieco odnawiany i poprawiany, jak choćby po wielkich deszczach w drugiej połowie lat 90. 

(zdjęcie z grudnia, w szczycie stężenia smogu na Krakowem)





Jak wspomniałem, do Kopca Piłsudskiego można dojść od wielu stron. Za jakiś czas postaram się opisać nieco bardziej ambitniejszą trasę, na którą poświęcić trzeba nieco więcej czasu. Zaczynam od moich najbardziej magicznych miejsc pod Krakowem. A co będzie później? Trzeba będzie znaleźć kolejne :) 




poniedziałek, 10 lipca 2017

Nad głowami

„Czy możemy przyjąć, że samoloty na nocnym niebie są jak spadające gwiazdy?” - to, w wolnym tłumaczeniu, fragment piosenki B.o.B, śpiewanej wraz z Hayley Williams. Moja odpowiedź - NIE. Przecież one są znacznie ciekawsze. 




No dobra, gwiazdy też są piękne. Ale nie o nich teraz. Na punkcie samolotów potrafię być mocno zakręcony. Od nich też właściwie zaczynam przygodę z tym blogiem. To z tymi maszynami związany jest wpis pierwszy, który chwilę czekał na pokazanie. Teraz powinno już być łatwiej.

Punkt widokowy na Balicach. Nie taras lotniskowy, który zresztą od dłuższego czasu był zamknięty, ale miejsce, z którego obserwować można podchodzące do lądowania samoloty. Stojąc tam, mamy je „tuż” nad głowami.


Wychodząc trochę wyżej, obok widocznej na zdjęciu polanki (ostatnio wprowadzili tam surowe zakazy), możemy zobaczyć w całej okazałości pas startowy na Balicach. Od razu dodam, że na zakazy wchodzić nie trzeba, bo jest też dróżka, którą swobodnie można sobie iść do góry. Widok robi wrażenie, zwłaszcza, jak jest ciemno, choć mi chyba najbardziej podoba się w czasie tzw. szklanej pogody - trochę deszczu, mgiełki, odbijające się światła z pasa i samolotów.


Powyższe zdjęcie akurat robione w dniu, kiedy widoczność była bardzo przeciętna, głównie ze względu na naszego krakowskiego, smogowego przyjaciela. Ale to dobrze, że niewiele widać. Założenie jest trochę też takie, by nie pokazać za dużo. Moim zamiarem nie jest dodawanie setek zdjęć i pokazywanie szczegółowo danych miejsc. 

Wspomniany punkt widokowy jest dosyć blisko od Krakowa. Autobusami aglomeracyjnymi dojeżdżamy na przystanek Balice-Autostrada, ewentualnie wysiadamy przy porcie lotniczym i dochodzimy około 2 kilometrów (niestety, przy dość ruchliwej drodze). Potem kawałek asfaltową dróżką - i już. Pamiętajcie, jadąc samochodem, by nie wjeżdżać na zakaz, który jest postawiony właśnie przy szosie, którą bezpośrednio docieramy na miejsce. To jakieś maksymalnie 400 metrów, więc spokojnie. Mandaty się tam sypią, policja jest często, nie warto ryzykować. 

Jak natomiast ktoś potrzebuje wrażeń, można tam dotrzeć od "dupy strony", tak jak ja za pierwszym razem. Szczerze? Nie sprawdziłem, że istnieje coś takiego jak punkt widokowy. No właśnie, w sumie dlaczego? Ale koniecznie chciałem trafić w miejsce, z którego zobaczę podchodzące do lądowania samoloty i będę je miał jak na tacy. Wysiadłem więc w Szczyglicach, ruszyłem ulicą Podkamycze, potem Pięciu Stawów (obok tych wszystkich, całkiem ładnych akwenów wodnych), aż trafiłem w szczere pola, plantacje kukurydzy, i w końcu, dzikie krzaki, las. Potem już byłem na miejscu i zastałem punkt widokowy. Podszedłem od tyłu, ale trochę to trwało. Przez pewien czas wrażeń nie brakowało, zwłaszcza, kiedy trzeba było przedrzeć się przez zarośla kukurydzy... no, w sumie fajna przygoda. Był to lipiec, tak jak teraz, więc wszystko było mocno rozrośnięte. Kto mniej leniwy, może sobie sprawdzić na mapie te tereny. A potem się tam przejść. Przez chwilę zapomnicie, że to właściwie ciągle Kraków. 

Aha, samoloty czasami lądują... od drugiej strony. To chyba największy zawód, kiedy docieramy na miejsce, a maszyny startują w drugą stronę i lądują też od "tamtej". Czasem tak się dzieje, np. kiedy wiatr niekorzystny. Wiecie, z samolotami trochę jak ze skoczkami. Muszą mieć pod wiatr.


Ciekawostka: 3 lipca br. powrócono do transatlantyckiego rejsu lotniczego Chicago-Kraków. Dreamliner, Boeing 787, ląduje w poniedziałki na Balicach. Warto się tam wtedy wybrać. 

PS Przypominam, że wszelkie zdjęcia i inne materiały - jeśli się pojawią - są robione przez amatora :-) Jak wspomniałem, nie będzie ich bardzo dużo, by też może trochę zachęcić do odwiedzenia opisywanych miejsc. Pojawią się też wpisy z cyklu "Palcem po mapie", ale szczegóły później. Cóż, bawmy się wspólnie. Aha, zbiorowe wycieczki mile widziane :)